2. W misterium paschalnym

3 października Pierwsza Mistrzyni spotkała się z grupą neo- profesek. Jej choroba była już coraz bardziej widoczna. A oto fragment wspomnień ks. Dragone: „Kiedy mówiono o naszym uczestnictwie w misterium paschalnym, w działaniu i w cierpieniu, w życiu i w śmierci, w łasce i w chwale, jej oczy, zawsze przejrzyste, stawały się błyszczące (...). Inną prawdą, która budziła w niej zachwyt, było ostateczne zmartwychwstanie ciał. Nie mogła już wówczas mówić bez przeszkód. Zaczynać zdanie i prawie natychmiast je przerywać, szukać odpowiedniego słowa, by coś wyrazić, i nie znajdować go, przywoływać w pamięci coś, o czym zapominała natychmiast, gdy tylko usiłowała to wyrazić - wszystko to przysparzało jej wiele cierpienia. A miała jeszcze tyle rzeczy do powiedzenia i do zrobienia, do rozpoczęcia i ukończenia...”.

W notatniku pod datą 20 października czytamy: „Wielkie zaufanie do Boga, pogodne zaufanie. To Ojciec, nasz Ojciec podtrzymujący mnie, pomagający mi, dający mi wszystko i oczekujący mnie w raju. Czynić wszystko tylko po to, by podobać się Ojcu niebieskiemu. O Maryjo, dopomóż mi! Ty podobałaś się Bogu...”.

Musiała coraz dłużej odpoczywać w łóżku. Mistrzyni wyznała któregoś dnia Teresie Raballo: „Wiesz, dowiedziałam się, że od chwili udaru mózgu trzeba poczekać sześć miesięcy, by przekonać się, czy się go rzeczywiście przezwyciężyło. A minęło jedynie pięć miesięcy. Nie powiedzieli mi o tym...”.

Jej oczy, zauważył doktor Ojetti, „wyrażały zawsze czysty promień intelektu i nieustanne zainteresowanie swoim domem. Miała łagodne, lecz silne spojrzenie, jak ktoś, kto widzi daleko dzięki wierze tak silnej, że wszystko staje się łatwiejsze. Wydawało się rzeczą naturalną, że w czasie choroby, będącej dla niej jedynie oczekiwaniem, powtarzała często słowo: „cierpliwości” z pewnym charakterystycznym akcentem zdradzającym miejsce jej pochodzenia. Ale kiedy choroba dotykała jedną z Córek, jej duch niepokoił się, trwożył po matczynemu. Jeżeli spotykałem ją po przeprowadzeniu jakiejś operacji, prosiła o wiadomości na temat jej przebiegu i tego, jak się czują poszczególne pacjentki. I tak było od 1945 roku, kiedy to w infirmerii rzymskiego domu dokonano pierwszych zabiegów operacyjnych, co patrząc wstecz, wydaje się przygodą”.

A spoglądając jeszcze dalej wstecz? Były już w zgromadzeniu Córki należące do różnych pokoleń, o odmiennych stylach życia i działania. Mistrzyni Tekla, choć odwoływała się do zdarzeń historycznych ze względu na ich oddziaływanie wychowawcze, nie zachowywała się wobec nowo przybyłych jak pionierka. Udawało jej się zespolić je z poprzednimi, wtopić je w zasługi tamtych. W zasługi tych nielicznych z Alby, które po części znajdowały się już w „niebie”.

*

Nieliczne, ale wielkie. Iluż to rzeczom potrafiły stawić czoła, jeśli się nad tym zastanowić. Wydaje się wręcz nieprawdopodobne, że zgodziły się na tak wiele w zamian za tak mało. Odpowiedziały na wezwanie Wielebnego Teologa, nie było to jednak wstąpienie do znanego zgromadzenia o ustalonych zadaniach, posiadającego dom, habit, działalność powszechnie szanowaną i poważaną. Tutaj chodziło raczej o wybór niczego, jakby nie-życia. Na pierwszy rzut oka nie były ani świeckimi, ani zakonnicami. Znosiły natomiast ciężary obydwu tych stanów: pracowały jak zwykłe dziewczyny, czyniły pokutę jak mniszki o surowej regule. Raz powiedziawszy Wielebnemu Teologowi „tak”, stawały się najpierw krawcowymi, a potem tragarzami i robotnicami, piecowymi w cegielni, pracownicami fizycznymi w papierni. Bez żadnego imienia, bez habitu, w wynajętym domu i w ukryciu.

To wszystko w zamian za jedno słowo niepozornego księdza: „Będziecie nowymi apostołkami, których nigdy dotąd nie było, a które są tak potrzebne; będziecie niezastąpionymi Córkami św. Pawła, poszukiwanymi na całym świecie”. A to wszystko w czasach, kiedy nawet w Albie uważano je za nic, okazując im współczucie jako ofiarom jakiegoś szaleńca.

Cudu tego dokonało tych kilka pierwszych dziewcząt. To prawda, że te ostatnie dostały wszystko „podane na tacy”: imię, habit, dom, działalność, uznanie, radość z poczucia unoszenia się na skrzydłach historii. Ale Pierwsza Mistrzyni wiedziała także, co czeka te „nowe”: oto setki milionów ludzi, niemal połowa ludzkości nie znająca Chrystusa, oto przerażająca dysproporcja pomiędzy tym, co konieczne, a tym, co możliwe; pomiędzy mandatem apostolskim a wytrzymałością apostołek. To tak samo trudne jak początki w Albie, gdy trzeba było robić pranie w lodowatym strumieniu, gdy mieszkało się w domach nowych, ale bez szyb w oknach; gdy do kościoła na modlitwę chodziło się w ciepłym płaszczu...

Oto dlaczego Pierwsza Mistrzyni, nawet w poczuciu wielkiej pustki, udręczona chorobą, pragnęła brać udział w ostatnich spotkaniach, nie zabierając na nich głosu: w jakimś małym tradycyjnym święcie, przy świątecznych łakociach, w inauguracji nowego refektarza, w klinice, przy wmurowywaniu kamienia węgielnego pod nowy kościół. Trzeba było dodać odwagi młodym tak samo, jak to było dawniej z poprzednimi, bo pójście za Pierwszym Mistrzem to zawsze nie lada przygoda.

Wiedziała, że otuchy można dodać tylko patrząc i milcząc. Ukazać chorobę i słabość i przejść dalej. Niczym ta Córka św. Pawła, która nazywała się Amabile Lombardi. Roznosiła Biblię nawet wtedy, gdy była już niewidoma, jak to wspominał ks. Baptysta Mabritto: „Pragnęła kontynuować rozpowszechnianie, prosząc o towarzyszenie jej do miejsc już znanych, rozpoznawała ludzi po głosie i odróżniała książki przez dotyk. Zmarła w wieku czterdziestu dwóch lat, wypraszając poprzez ofiarę swego życia uzdrowienie pewnej postulantki”.

Siostra Amabile, jedna z wielkich osobowości ukształtowanych przez Teklę, poprzez pokorę, poprzez powtarzanie słów: „sama z siebie niczego nie mogę”, co niektórym wydawało się sloganem ludzi przegranych, a tak naprawdę uzyskiwało dynamiczny sens dzięki słowom, które następowały potem: „a z Bogiem mogę wszystko”. 

Jeszcze 14 października 1963 roku zapisała w notatniku: „Panie, dziękuję Ci, że pozwoliłeś mi doświadczyć, jak bardzo jestem ostatnią, najnędzniejszą, nic nie rozumiejącą i największą grzesznicą świata. Potem zrozumiałam dzięki Twej łasce, że wszystko jest przewidziane i dopuszczone przez Ciebie; tak samo choroba, słabość, nędza, wszystko jest dopuszczone przez Ciebie. Jezu mój, ufam Tobie. Maryjo Najświętsza, pomóż mi Ty...”.

Nie była to rezygnacja chorego. Tak się wyrażała, tak myślała przez całe swe życie. Przyjmując obowiązki apostolatu uznała, że sposobem jego realizacji jest przylgnięcie do Boga. Wyraziła to następującymi słowami: „Uczynić serce wolnym, by łaska mogła działać”. Dzisiaj działa dobrze, zawsze i wszędzie, a więc także w apostolacie, ten, kto uznaje swą osobistą nicość, poczynając od św. Pawła: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (Flp 4, 13).

W ten oto sposób Pierwsza Mistrzyni kontynuowała udzielanie lekcji. Były to lekcje posłuszeństwa z uśmiechem, także w najbardziej nieprzyjemnych i uciążliwych potrzebach jej stanu. Uczyła trudnej sztuki cierpliwego poddania się próbom życia, a nie znoszenia z rezygnacją jego przeciwności.

Tego właśnie uczyła całe życie. Być może ktoś próbował przejrzeć zapiski i mowy Tekli pod kątem częstotliwości wy- stępowania w nich dwóch słów: piekło — niebo. Jednak i bez tego wiadomo, że zdecydowanie częściej mówiła o niebie. Nie lubiła straszyć groźbą wiecznego potępienia. Powtarzała sobie i wszystkim: „Nie trzeba przeżywać powołania w strachu i lęku, ale w miłości i ufności do Ojca niebieskiego”. Słowa już cytowane, które znalazły zastosowanie - na ile to możliwe - w sposób bardziej widoczny podczas miesięcy spędzonych w klinice, w mroku choroby, która mogła powrócić za kilka miesięcy, za kilka dni, za chwilę. Nigdy nie była postrachem dla Córek. To, że je bardzo kochała, niewiele mówi, bo kochać trzeba wszystkich, w klasztorach i poza nimi. W jej stosunku do nich było coś zupełnie innego - szacunek, wyrażający się w różnych formach i pod różnymi postaciami. Jej zasadą było: „Myśleć dobrze, okazywać siostrze szacunek większy niż gdybym znajdowała się w pobliżu krzyża. Jest ona żywym obrazem Boga. Zdecydowana skłonność do poprawiania samej siebie, gdyż braki dostrzegane w innych to nasze braki. Pragnąć dobra dla wszystkich, by były świętymi, radosnymi, by były zdrowe... mówić dobrze o wszystkich, nie zwracać uwagi na wady, przemilczać je tak, jak byśmy chciały, by czyniono w stosunku do nas”.

W sierpniu przybyli z Castagnito trzej bracia, a ks. Konstanty odprawił Mszę św. „Zastaliśmy ją pogodną” - stwierdzili. I rzeczywiście, sierpień był miesiącem najlepszego samopoczucia od chwili ataku choroby. Potem następowało pogorszenie, aż do 22 listopada.

Tego dnia około godz. 10.40, jak zapisano w notatkach, „dwie pielęgniarki, mające zrobić elektrokardiogram, weszły do sali jedna za drugą, na palcach, by jej nie budzić, jeśli odpoczywa. Pierwsza Mistrzyni nie śpi, siedzi na łóżku, bardzo blada, zagubionymi oczyma szuka czegoś, mówi coś, co trudno zrozumieć”. Nadeszła pierwsza pomoc, następnie lekarze: „Powtarza się udar mózgu, w formie nie tak ciężkiej jak poprzednio, ale trwający dłużej, a jego skutki nie każą na siebie długo czekać: lekki prawostronny niedowład”.

Przybył pośpiesznie ks. Alberione i udzielił jej sakramentów. Była przytomna, powrócił jej spokój, spoglądała po wszystkich, lecz z niebywałą trudnością dobierała słowa, powtarzając w kółko: „Cierpliwości... Bądź wola... Dzięki Bogu... O, my biedacy!”

Komentarze