3. Przyjąć do domu benedyktynki

Kilkaset Córek św. Pawła rozsianych po całych Włoszech, a oprócz nich te rozproszone po całym świecie. Niektóre żyły w krajach odległych od konfliktu, inne natomiast były w samym jego centrum, jak to już widzieliśmy. We Włoszech w niedługim czasie wszystko znalazło się w „strefie działań wojennych”, w zasięgu bomb. Na linii frontu znalazł się również dom sióstr w Cagliari, zbombardowany i na wpół zniszczony. Córki znalazły schronienie na ocalałej z bombardowania klatce schodowej.

Na linii frontu był także dom generalny w Rzymie, gdzie na szczęście na niedalekich wzgórzach można było znaleźć liczne groty i wykorzystać je jako schrony przeciwlotnicze.
Na całej tej „pierwszej linii” działała Mistrzyni Tekla, z pogodą ducha właściwą prawdziwym przywódcom. Z intuicją pozwalającą odróżnić w ogromnym morzu potrzeb te najważniejsze od tych mniej pilnych, prace potrzebne od niezbędnych. Ustnie albo listownie, telefonicznie albo za pośrednictwem posłańców, dyktowała ona swojemu „wojsku” zasadniczą strategię: po pierwsze nie zaniedbywać żadnej zasady bezpieczeństwa; po drugie nie bać się niczego i nikogo.

Nie był to rozkaz dany raz na zawsze. Potwierdzała go dzień po dniu swoim zachowaniem, każdym gestem. Podczas jednego 2 licznych alarmów nocnych obserwował ją kleryk Józef Zilli, przyszły dyrektor „Famiglia Cristiana”: „Nie widziałem jej nigdy Zaniepokojonej. Była zawsze spokojna i pogodna. Miała ducha i charakter kogoś, kto zawsze żył w ramach wyższego porządku, który nie zależał od niej. Nie wiem, czy Pierwsza Mistrzyni odbyła wielkie studia, ale zawsze miałem wrażenie, że mam przed sobą kobietę niezwykłą: prostą i mądrą”.

Czas wojny z całym swoim złem mógł przynieść przygnębienie, osłabienie ducha, zaniedbanie codziennych obowiązków, postrzeganych nowym, zniechęconym spojrzeniem. Ona jednak tak nie myślała i gotowa była zapobiec takiemu zjawisku. Chciała, by wszystkie Córki wiedziały, że apostolat się rozwija i że będzie w stanie dostosować się do okoliczności czasu i miejsca. Wiedziała, że będzie wymagał jakichś nowych metod, ale z niczego nie zamierzała zrezygnować.

Przeglądając listy okólne Pierwszej Mistrzyni z czasów wojny, odnajdujemy w nich zarządzenia, zawiadomienia o terminach, ponaglenia do zapłacenia rachunków za papier, za stypendia - wszystko toczyło się mniej więcej jak za czasów pokoju. Kładła też mocny nacisk na poszukiwanie powołań. Mistrzyni Tekla - podobnie jak ks. Alberione - też myślała już o czasach powojennych, kiedy to wyruszą w świat i potrzebne będą nowe siły.

A zatem wojna nie usprawiedliwiała niczego. Była jednak stale obecna w myślach Tekli ze względu na to, czego wymagała od chrześcijan i osób zakonnych. A według surowej pedagogiki Pierwszej Mistrzyni w tych czasach wymagała bardzo wiele, nawet - jak mówi w jednym ze swych okólników - pewnego wyważenia uczuć wobec nieszczęść rodzinnych: „Czasami płaczom i zawodzeniom nie ma końca, a to nie jest dobre. To nie dla osób zakonnych. Chciałabym, abyśmy wszystkie zastanowiły się trochę głębiej nad cierpieniami dotykającymi w obecnych czasach tyle istot i tyle rodzin, że nasze zdają się niczym”.

Niechaj Córki św. Pawła będą raczej pocieszycielkami dla swoich rodzin, „potrzebujących pociechy”. W innym okólniku zachęcała do „częstszego pisania do rodziców mających synów żołnierzy; do braci będących na froncie można pisać co dwa tygodnie. Niech te listy niosą pociechę, zachęcają to pogodzenia się z losem, krzewią ducha wiary”. 9 marca 1941 roku zmarł w Castagnito jej ojciec, Hektor Merlo, ona jednak nie mogła pojechać osobiście, by pocieszyć matkę. Zobaczyły się później, w sierpniu, podczas jednego z jej pobytów w Albie. Z radością przyjęła wiadomość, że matka pojechała do Barolo, na plebanię swego syna - ks. Leona.

W Rzymie Pierwsza Mistrzyni miała także swoich „potajemnych” ubogich, żyjących incognito, którzy byli głodni, a nie mieli śmiałości się do tego przyznać. Trzy kobiety z arystokratycznej rodziny, na przykład, ukrywały swą nędzę przed wszystkimi z wyjątkiem Tekli. Udzielała im więc pomocy, w ciszy, bez zbyt niego rozgłosu, i to napełniało ją radością. „Przygotowując paczki, wspomina jedna z sióstr, podśpiewywała sobie”.

Inne jeszcze „pierwsze linie” czekały na Pierwszą Mistrzynię Córek św. Pawła. Na przykład w 1944 roku było nią sanatorium w Veneto, gdzie pewna młoda siostra paulistka umierała na gruźlicę i rozpaczliwie przeżywała swe ostatnie dni. Tekla wyruszyła więc do tego sanatorium, nie bacząc na niebezpieczeństwa. Oto wypowiedź siostry Henryki Nazareny Morando na ten temat: „Pierwsza Mistrzyni wyruszyła osobiście, by odwiedzić tę siostrę w sanatorium. Rozmawiała z nią po matczynemu, tak jak tylko ona potrafiła to robić, z akcentami wiary wypełniającymi serce... Pod koniec tej długiej rozmowy z „Mamą” siostra była jakby przemieniona... Nie przerażała jej bliska śmierć, co więcej, z pogodą ducha była gotowa umrzeć, nawet natychmiast, gdyby taka była wola Boża”.

Z opowiadań świadków wyłaniają się niekiedy odgłosy wspomnień czasów bardzo dawnych i odległych konfliktów. Tylko cierpienia ludzkie się nie zmieniały i w każdych czasach było wielu takich, których nędza zmusiła do tego, by szukać pomocy u innych. Przychodzą na myśl czasy św. Benedykta i wojny pomiędzy Gotami a Bizancjum oraz jej ofiary: głodujący, kryjący się po lasach i pieczarach, tracący rozum po tylu nieszczęściach ludzie. I oto czternaście wieków później tacy sami ludzie zapukali do drzwi Mistrzyni Tekli podczas drugiej wojny światowej.

Po wrześniu 1943 roku, wraz z klęską militarną Włoch, okupacją niemiecką i wojną partyzancką, pojawiali się coraz częściej inni ludzie - potrzebowali pomocy świadczonej w absolutnej tajemnicy. Byli to partyzanci, uciekający jeńcy wojenni czy też całe rodziny wysiedleńców. W szeregi ludzi naprawdę potrzebujących pomocy wciskali się jednak naciągacze. Lecz Córki św. Pawła miały polecenie pomagać wszystkim, bez osądzania i zbytniego sprawdzania: od św. Pawła nauczyły się, że miłość wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko znosi.

W październiku 1943 roku alianci, zdobywszy południowe Włochy, zaczęli postępować na północ, napotykając zacięty opór oddziałów niemieckich. Było do przewidzenia, że wojna przetoczy się niczym walec drogowy przez cały kraj, z południa na północ.

Opat Diamar miał jakieś złe przeczucie: już w październiku zachęcał mniszki benedyktyńskie, mieszkające na wzgórzu Monte Cassino, by opuściły swój klasztor. On sam zaś wraz z pozostałymi mnichami zamierzał pozostać w starożytnym opactwie. Nie mając dokąd się udać, mniszki powędrowały do Rzymu. Pewnego wieczoru dotarły do opactwa św. Pawła za Murami, ale tam nie było dla nich miejsca. Postanowiono więc zwrócić się do Córek św. Pawła z prośbą o przyjęcie w domu generalnym przynajmniej części zakonnic. Było ich dwadzieścia osiem razem ze sparaliżowaną ksienią. Mistrzyni Tekla odpowiedziała: „Niechaj przyjdą wszystkie”.

Jak się okazało, pozostały tam nie tylko przez kilka dni, ale prawie rok. Po przybyciu zaprowadzono je do refektarza. Nie rozpoznały Mistrzyni Tekli, która wraz z innymi zajmowała się naczyniami. Oprócz żywności otrzymały zimowe ubrania, a Tekla osobiście zatroszczyła się o to, by każda miała ciepłą, wełnianą halkę. Starała się, by czuły się jak u siebie w domu, by mogły bez przeszkód utrzymać rytm życia klauzurowego, zachowując modlitwy przewidziane w ich regule. Prosiła Córki św. Pawła, by przedstawieniami i akademiami uprzyjemniały im czas. „Benedyktynki muszą podnieść się na duchu, pomóżcie im zapomnieć, że są daleko od domu”. Do niej też należało przekazanie im w lutym 1944 roku wiadomości, której obawiały się najbardziej: nie miały już domu, klasztor na Monte Cassino został zburzony podczas bombardowań.

W sierpniu 1944 roku, w trzy miesiące po wyzwoleniu Rzymu, przydzielono benedyktynkom dom przy ulicy Laurentina. Benedyktynki opuściły gościnny dom Córek św. Pawła w świątecznym nastroju. Zostały odwiezione na miejsce i zaopatrzone przez Córki w żywność, wyposażenie do kaplicy, meble i naczynia kuchenne. Gdy w końcu po kilku latach wróciły na Monte Cassino, jedna z mniszek napisała: „Mistrzyni Tekla sprawiła, że ksieni została odwieziona jej samochodem. Udzieliła nam wszechstronnej pomocy, dzięki której przyjechałyśmy do Cassino z kilkoma ciężarówkami wszelkich niezbędnych rzeczy”.

Lecz przede wszystkim wracały umocnione jej życzliwością i przykładem. Budziła zaufanie już samą swą obecnością. Siostry pamiętały godziny spędzane w schronie przeciwlotniczym i spokojne kroki Pierwszej Mistrzyni przechadzającej się tam i z powrotem. Siostra Józefina Balestra, pełniąca funkcję jej kierowcy, wspominała: ,Już podczas wojny podziwiałam jej moc ducha. W schronie, gdzie przebywałyśmy długie godziny, widziałyśmy ją przechadzającą się między nami, jakby dokonywała przeglądu. Wystarczyło, że się pojawiła, a natychmiast odzyskiwałyśmy odwagę: spacerowała i modliła się. Pamiętam, że często powtarzała: -Musimy podjąć wszelkie środki ostrożności, zaufać Bogu i być spokojne. Pierwszy Mistrz mówi, że nic się nie stanie-”.

Pierwszy Mistrz mówi... Dla niej zawsze wola Boża objawiała się w słowach ks. Alberione; czasami jednak odbywało się to przy akompaniamencie grzmotów i błyskawic. Wówczas można było zobaczyć Teklę „biegnącą do kaplicy z wypiekami na twarzy” - jak to zauważyły także benedyktynki. Niejednokrotnie słyszały jak prosiła bardzo zwyczajnie, bez żadnych tajemnic: „Pomóżcie mi modlić się, abym przyjęła posłuszeństwo z radością” .

W niej wola była po to, aby słuchać, lecz w niektórych przypadkach dawał o sobie znać silny charakter i wtedy się opierała.

Do tego dochodziła odpowiedzialność: była Pierwszą Mistrzynią z woli ks. Alberione i wiedziała dobrze, że przed nim za wszystko odpowiada. Lecz jednocześnie czuła głęboką odpowiedzialność wobec Boga i Córek św. Pawła, które na każde jej skinienie poszłyby na koniec świata, by zostać tam w czas pokoju i wojny, w zdrowiu i w chorobie. Z tego powodu wszystko było dla niej jeszcze cięższe, bardziej raniło.

Nie mówiąc już o jej zdrowiu, zawsze delikatnym, a teraz jeszcze nadwyrężonym trudami i niepokojami czasów wojny. Mając nadzieję na odpoczynek, w lecie 1945 roku przeniosła się na jakiś czas do Alby.

W sierpniu ks. Alberione pisał do niej: „Dobra Pierwsza Mistrzyni, donoszą mi, że wasze zdrowie się poprawiło; dziękuję Za to Bogu, jak i za dobro, jakie stąd wynika dla Córek, zwłaszcza tu w Rzymie”. Następnie poruszył temat powiększenia domu w Grottaferrata, trudności w niektórych domach spowodowane wyczerpaniem sióstr („wiele z nich po tych wszystkich przejściach potrzebuje przez co najmniej rok dobrego żywienia i odpoczynku ), a w końcu wspomniał o zamiarze zbudowania dużego kościoła w Rzymie ku czci Królowej Apostołów.

W listopadzie Tekla nadal nie czuła się dobrze: ,Już od dłuższego czasu - pisała w liście okólnym do Córek - polecam innym odpowiadać na wasze listy, gdyż sama nie mogę tego robić ze względu na zdrowie”. Musiała odpoczywać nieco dłużej rano i po południu, co zalecił lekarz, a czego ona skrupulatnie przestrzegała. Pragnęła odzyskać w pełni siły przed końcem roku, gdyż czekała ją nowa podróż. Miała to być pierwsza po wojnie wspólna podróż z ks. Alberione.

Dla obojga była to pierwsza podróż, w którą wyruszali jako odpowiedzialni za instytucje zatwierdzone przez Kościół powszechny, gdyż 10 marca 1941 roku Pius XII podpisał decretum laudis przyznający wstępne zatwierdzenie papieskie Towarzystwu św. Pawła, a jego Konstytucje aprobujący „ad experimentum” na siedem lat.

13 grudnia 1943 roku przyszła taka sama „decyzja” dla Córek św. Pawła: decretum laudis i pierwsze „tak” dla Konstytucji. To był wielki krok uczyniony po wielu latach oczekiwań. Przyczynił się do niego również biskup Grassi z Alby.

Komentarze