4. Teresa - krawcowa i katechetka

W Castagnito żyła rodzina Merlo: ojciec Hektor, matka Vin- cenza Rolando i czworo dzieci: Jan Baptysta urodzony w 1892 roku, Maria Teresa urodzona 20 lutego 1894 roku, Konstanty Leon z 1896 roku i Karol z 1898 roku. Trwająca ówcześnie wojna upomniała się po kolei o trzech chłopców, łącznie z Konstantym Leonem, klerykiem, który, kiedy zostanie księdzem, przez długie lata będzie proboszczem w Barolo. Jan Baptysta i Karol Zostali na wsi, by pracować na roli pod kierunkiem ojca.


Rodzina Merlo radziła sobie całkiem dobrze. Można o niej nawet powiedzieć, że była postępowa. Posiadała pasiekę, w domu czytano fachowe czasopismo rolnicze. Również maszyna do szycia córki była najnowocześniejsza w okolicy: możliwe, że była to wówczas jedyna maszyna do szycia. Rodzina ta mogła w swoim środowisku uchodzić za wpływową, ale nie dlatego, że przewyższała inne bogactwem i siłą. Cieszyła się raczej serdecznym autorytetem opartym wyłącznie na zaletach, które liczą się na wsi: najlepiej uprawiana ziemia, spokój i trzeźwość w rodzinie, samowystarczalność, otwartość i serdeczność w kontaktach z innymi. Dlatego też wiele osób we wsi lubiło się radzić ojca Hektora w sprawach upraw, rodziny czy umów - był on prawdziwym uosobieniem człowieka sprawiedliwego. To człowiek pracy i wiary, chrześcijanin zawsze taki sam: tak w kościele na Nieszporach, jak i na swojej roli czy na targu w Albie. Również jego żona Vincenza cieszyła się na wsi ogromnym szacunkiem. Nikt nigdy nie widział jej bezczynnej. Posyłali dzieci na nabożeństwa do kościoła, pilnowali, by chodziły na naukę katechizmu do księdza proboszcza Pistone. Ale to oni, Hektor i Vin- cenza, byli pierwszymi wykładowcami życia chrześcijańskiego w domu.

W takim środowisku urodziła się i wyrosła Maria Teresa, którą najbliżsi nazywali po prostu Teresa. W Castagnito uczęszczała tylko do pierwszych trzech klas szkoły. Na egzaminie w trzeciej klasie, zwanym „zwolnieniem z obowiązku nauczania podstawowego”, uzyskała następujące oceny końcowe: dziewięć z prac pisemnych z języka włoskiego, dziewięć z czytania, dziesięć z arytmetyki, dziewięć z historii, geografii, praw i obowiązków obywatela, siedem z kaligrafii (w dziesięciostopniowej skali ocen - przyp. red.).

Po dalsze nauki trzeba się było zatem udać do Guarene, odległego o kilka kilometrów. Po kilku miesiącach Teresa przerwała jednak czwartą klasę. Zbyt niebezpieczne były dla jej wątłego zdrowia zimowe przeziębienia. Wymagała specjalnego odżywiania i codziennej dawki tranu, ^popularnego wówczas środka wzmacniającego. Matka zadbała, by uczyła się dalej prywatnie u nauczycielki Marii Chiarla w Castagnito. Razem z nią Teresa przerobiła z wyprzedzeniem program czwartej i piątej klasy. Ale to nie wszystko. Jak pisał Ludwik Rolfo, nauczycielka ta zrobiła dla niej jeszcze więcej: „...za całkowitą zgodą rodziców pomogła Teresie także poznać lepiej życie duchowe, a w szczególności nauczyła ją prowadzić codzienne krótkie rozmyślanie. W tym celu zatroszczyła się dla niej o książkę, którą Teresa bardzo sobie ceniła i którą przechowywała jeszcze wówczas, gdy rozpoczęła życie zakonne” (Chodzi tu o książkę Chiamate alla sorgente - Wezwanie do źródeł - której autorem jest ks. Luigi Rolfo. Obecnie znajduje się ona w Archiwum Córek św. Pawła - przyp. red.).

Ta dziewczynka posiadała jeszcze inne dary oprócz inteligencji, o której świadczyły chociażby wyniki w nauce. Z łatwością, na przykład, potrafiła zyskać posłuch wśród rówieśnic. W ten sposób udawało jej się zaskarbić sobie pełne zaufanie osób dorosłych. Po pani Chiarla zajęła się nią panna Teresa Cassinelli, osoba zamożna, dzięki której będzie mogła pojechać na krótko w góry w celach leczniczych. Pojadą także razem na rekolekcje do Sióstr Maryi Wspomożycielki (salezjanki) w Nizza Monferrato.

Teresa przyjęła Pierwszą Komunię św. w wieku ośmiu lat; bierzmowanie, gdy miała lat trzynaście. Uczestniczyła codziennie we Mszy św. przyjmując Komunię św., była animatorką śpiewów w kościele, wkrótce potem została katechetką... Spełniała wszystkie warunki, by zostać zakonnicą. A i we wsi nie brakowało konkretnego wzoru zakonnic - siostry Cottolengo prowadziły tam ochronkę dla dzieci. Jednak, jak już wspomniałem, ze względu na słabe zdrowie nie było dane Teresie przywdziać ich habitu.

A zatem, na wszelki wypadek, powinna nauczyć się dobrze jakiegoś zawodu, aby mogła być samodzielna. Nie chodziło jej o to, by sobie w jakimś fachu poradzić. Ona chciała się wyróżniać - tak jak ojciec i bracia na roli. W tym okresie i przy jej słabym zdrowiu nie było wielkiego wyboru: szycie i haft wydawały się dla niej zajęciem najlepszym.

Jej pierwszą szkołą był Dom Bożej Opatrzności w Albie. Tam nauczyła się krawiectwa. Następnie kształciła się w pracowni hafciarskiej w Turynie. W sumie dwa lata spędziła poza domem, lata pełne własnych wyrzeczeń i ofiar ze strony rodziny. Powróciła jednak zadowolona, mając w ręku pewny fach.

I tak otworzyła w domu swoją pracownię - szkołę szycia i haftu. Wkrótce uformowało się liczne grono uczennic, które przychodziły także z okolicznych wiosek: były to dziewczyny stawiające pierwsze kroki w zawodzie oraz takie, które chciały doskonalić swoje umiejętności lub przygotować sobie wyprawę ślubną. Powstało coś, co dziś określilibyśmy mianem Atelier. Nie była to jednak tylko pracownia krawiecka - w niej uczennice stawały się równocześnie dobrymi krawcowymi i dobrymi chrześcijankami. Dla Teresy dobrze wykonana praca, dobrze odmówiona modlitwa, dobrze zrozumiane wyjaśnienie, pomoc udzielona biedakowi, zażegnana niezgoda - wszystko to stanowiło nierozerwalną całość. Nie była w stanie pojąć jednego przymiotu bez pozostałych - tak jak jej ojciec, który był równie dobrym chrześcijaninem wtedy, gdy przycinał winorośl, jak i wtedy, gdy zajmował miejsce w chórze podczas Nieszporów, zanim jeszcze proboszcz zaintonował pierwszy psalm Dixit Dominus Domino meo...

Ze swej strony uczennice szczerze podziwiały Teresę, przejmując nieświadomie także jej dobre maniery. W tamtych czasach często się zdarzało, że zawód wybierano głównie ze względu na przymioty nauczyciela. Powiedzieć: „uczyła się u takiej a takiej”, oznaczało także: „przyswoiła sobie jej sposób bycia”. A ta, która „uczyła się u Teresy”, przejęła od niej ujmujące gesty i delikatny wdzięk. Sama zaś Teresa odbywała ze swymi uczennicami pewnego rodzaju praktykę czegoś, czego nie potrafiła nazwać i czego sobie jeszcze wówczas nie wyobrażała. W tym momencie odczuwała z pewnością, że się w tej pracy, a także dzięki radości, jaką sprawiało jej katechizowanie, realizuje. Na długo przed ukończeniem dwudziestu lat była w okolicy najlepszą krawcową i hafciarką ze względu na solidne przygotowanie i skuteczne nauczanie, co bardzo cieszyło ks. Pistone, miejscowego proboszcza.

Castagnito ze swoim proboszczem, tak jak i cała diecezja Alba z biskupem i kapłanami, wyróżniało się wówczas w dziedzinie katechezy. Katolicki świat doświadczał właśnie ciężkich i gorzkich ataków modernizmu i próby kontrataku, a wszystko to działo się w warunkach zastraszającej ignorancji religijnej.

Poszczególni biskupi i synody diecezjalne ubolewały nad odejściem od nauki katechizmu, tzn. od systematycznego nauczania wiary. Czy można jednak winić za to wiernych, skoro nauczanie to było zaniedbywane nawet w niektórych niższych seminariach? Nie mówiąc już o tragicznym wpływie warunków społecznych: „Nadmierna praca dzieci, często ponad ich siły, przeszkadza, tak w miastach jak i na wsi, uczęszczać im na naukę katechizmu. Dla przykładu, w rejonie Polesine dzieci nie mogą przychodzić na katechezę zimą, ponieważ nie mają butów i odzieży, latem zaś są zatrudniane do pracy w polu” - pisali proboszczowie i biskupi (L. Nordera, Katechizm Piusa X. Przyczynek do dziejów katechezy we Włoszech 1896-1916, wyd. LAS, Rzym 1988).
Wobec tak poważnego problemu w kwietniu 1905 roku papież Pius X ogłosił encyklikę Acerbo nimis, w której pisał m. in.: „A że wśród chrześcijan naszych czasów jest wiele osób, które żyją w kompletnej nieznajomości spraw koniecznych do zbawienia wiecznego - to nagminne dzisiaj ubolewanie. Jest ono, niestety, bardzo uzasadnione. (...) Wiemy, że zajęcie katechety nie jest przez wielu dobrze widziane, ponieważ nie cieszy się zbytnio szacunkiem i nie należy do tych, które przynoszą poklask. (...) Wynika z tego, że w naszych czasach osłabła, a w niektórych prawie że wygasła wiara i dlatego wypełnia się dość powierzchownie lub zaniedbuje się zupełnie obowiązek nauczania katechizmu”.

Dalej zaś zalecał: „Niech wszyscy proboszczowie, a przede wszystkim ci wszyscy, którzy troszczą się o dusze, we wszystkie niedziele i święta, bez wyjątku, uczą chłopców i dziewczynki przez jedną godzinę tekstu katechizmu”.

Diecezja Alba nie potrzebowała pod tym względem zachęty. Była w czołówce od dziesięcioleci. Dobrze reprezentowana już na I Krajowym Kongresie Katechetycznym w Piacenzy (1889), natychmiast wprowadziła w czyn jego główny postulat dotyczący szkoły dla nauczycieli religii. W tym czasie powszechnie obowiązywał katechizm ułożony w 1765 roku przez mediolańczyka ks. Casati, biskupa Mondovi. Z pewnymi zmianami był on do 1896 roku jedynym tekstem do nauczania podstawowego religii we wszystkich diecezjach Piemontu i Lombardii. Po 1912 roku, kiedy to ukazał się jednolity katechizm Piusa X, Alba była gotowa do wprowadzenia zmian za pośrednictwem diecezjalnej komisji katechetycznej w dziedzinie kształcenia katechetów, zgodnie z odnowionymi programami i metodami.

A w tak małej diecezji zwołanie zgromadzenia duchowieństwa w sprawie katechizacji, na które przybyło tłumnie prawie stu pięćdziesięciu księży, było faktem bardzo znaczącym. Być może więcej jeszcze powie drobny fakt z życia żołnierskiego. Otóż dwaj klerycy z Alby, powołani do wojska, byli w koszarach świadkami dyskusji na temat religii. Przysłuchiwali się ze zdumieniem sensownej obronie katolicyzmu wygłaszanej przez prostego żołnierza. Podeszli do niego, sądząc że jest księdzem lub klerykiem, i dowiedzieli się, że to prosty wiejski chłopak po szkole podstawowej. Ale katechizmu uczył się właśnie w diecezji Alba, w Castagnito, u ks. proboszcza Pistone. Chłopak ten nazywał się Jan Baptysta Merlo. W ten oto sposób obaj klerycy poznali całą rodzinę i informacje o niej dotarły do uszu ks. Alberione, w tym także o Teresie, miejscowej krawcowej i nauczycielce religii chrześcijańskiej, już wtedy dwudziestojednoletniej. Także w seminarium był ktoś z rodziny Merlo - to Konstanty Leon. Jego to wysłał Wielebny Teolog z misją do matki: czy pozwoli Teresie uczyć krawiectwa i haftu w Albie, w nowo otwartej pracowni?

„Przecież robi to już w domu!” - musiała pomyśleć Vincenza Merlo, której propozycja niezbyt przypadła do gustu. Po kilku rodzinnych naradach zadecydowano, że sprawa powinna zostać wyjaśniona osobiście. I tak, w niedzielę 27 czerwca 1915 roku, doszło do spotkania w kościele świętych Kośmy i Damiana w Albie. W zakrystii ks. Alberione rozmawiał najpierw z matką, potem z córką. Dwie rozmowy na ten sam temat. „Chodzi - tłumaczył — o kierowanie grupą, która ma szyć odzież dla wojska. Ale nie tylko o to. Z tej grupy i z tej próby wspólnego życia powinno zrodzić się coś nowego”. Jak się później okaże, dla Teresy będzie to urzeczywistnienie w tak nieoczekiwany sposób marzenia, by zostać zakonnicą. Na razie wszystko było dla niej nowością, a w perspektywie jawiły się różne trudności i niepewność... Trzeba więc będzie czekać i modlić się.

Teresa wyraziła Zgodę. Otrzymała niezbyt zdecydowane, jak na zwyczaje panujące w rodzinie Merlo, „tak” mamy. Począwszy od tamtej niedzieli mogła zostać w Albie, by rozpocząć natychmiast swoją pracę i przygodę zarazem. Nie będąc mieszkanką Alby, będzie przez jakiś czas gościć w domu panny Boffi. Pod koniec 1915 roku znalazła odpowiedniejszą siedzibę na pracownię i mieszkanie przy ulicy Accademia.

Panna Boffi ze względu na swoją pracę mogła poświęcić pracowni jedynie kilka godzin dziennie. Teresa Merlo była w niej cały czas, naturalnie na takiej samej zasadzie jak pozostałe dziewczyny, pracując tak jak one. Jej pozycja jednak szybko się umocniła dzięki kompetencjom zawodowym i zaletom ducha. Nie umknęło to uwadze towarzyszek. Życie grupy stopniowo zaczęło wchodzić na drogę przewidzianą przez ks. Alberione. Od początków istnienia pracowni zmierzał on bowiem do przekształcenia jej we wspólnotę, do złożenia ślubów zakonnych i do apostolatu poprzez prasę. W ten sposób - ożywiona modlitwą, medytacją, konferencjami ks. Alberione i kanonika Chiesa - grupka zaczęła nabierać właściwych kształtów. Odeszły z niej jedynie te dziewczęta, które interesowała wyłącznie szkoła zawodowa. Pozyskała jednak inne, dążące do życia zakonnego.

Zewnętrzna strona przedsięwzięcia była wciąż jeszcze zamaskowana i powściągliwa. „Gazzetta d’Alba” publikowała ogłoszenia o „szkole szycia, kroju i haftu” znajdującej się przy ul. Accademia (ks. Alberione zawsze wystrzegał się nazw, które mogłyby wzbudzać ciekawość); przy okazji zaś informowała, że pod tym adresem można również znaleźć dobre książki.

Nie ufajmy jednak zbytnio liczbom. Po niefortunnym początku z zamówieniem dla wojska (zakończyło się ono fiaskiem, prawdopodobnie z powodu błędów strony wojskowej) w pracowni uczyło się zawodu kilka uczennic z zewnątrz, ale tylko stałe mieszkanki trzymały się „kursu Alberione” ku życiu zakonnemu i apostolatowi poprzez prasę. A liczba ich była znikoma, zaledwie trzy dziewczęta — od 16 lutego 1916 roku, cztery — od pierwszych dni kwietnia 1917 roku, pięć - w rok później. Tyle można przeczytać w okresowych raportach, które ks. Alberione przesyłał biskupowi. Mówił w nich zawsze o „córkach”, co w dialekcie piemonckim oznacza dziewczęta. To prawda, było ich rzeczywiście niewiele. Można by rzec, że roślina ta rozwijała się z wielkim trudem. Zdarzało się, że miotały nią burze.

I to nie byle jakie burze. Działy się rzeczy wręcz niewiarygodne, kiedy się o nich słyszy dzisiaj. Idee ks. Alberione zwalczano najpierw apelacjami do biskupa, domagając się likwidacji dzieła. Następnie, kiedy to nie poskutkowało, listami do Rzymu, do kongregacji watykańskich, z żądaniem natychmiastowego ukarania go i zaniechania dzieła raz na zawsze. Jakby tego jeszcze było mało znaleźli się i tacy, którzy zwracali się do władz cywilnych, prawdopodobnie do pewnego podsekretarza, by ten zlikwidował dzieła ks. Alberione. A przecież były one tak małe, że prawie niewidoczne: grupka dziewcząt i grupka chłopców.

Skąd tyle zajadłości?

Przeciwnikami Alberione nie byli wcale wrogowie Kościoła, ale chrześcijanie działający „w dobrej wierze”. W ich przekonaniu niszczycielem i niemal nieprzyjacielem, owym Wielce-nie- bezpiecznym-człowiekiem był właśnie ks. Alberione. Został oskarżony o „wykradanie” z seminarium kleryków i narażanie ich na zgubę, razem z tyloma dziewczętami wyrwanymi z rodzin czy też zakonów, gdzie mogłyby uczynić wiele dobrego. I oczywiście ze swoich parafii, gdzie już robiły wiele dobrego, jak np. Teresa Merlo w Castagnito, prawa ręka ks. Pistone w nauczaniu katechezy. Ten zresztą nigdy nie wybaczył Wielebnemu Teologowi, że mu ją odebrał.

I tak dalej, i tak dalej...

Ten pomysł z maszynami, papierem, czynszami, te kosztowne inicjatywy - czyż nie stanowi to straszliwego niebezpieczeństwa, zważywszy na to, jak zakończyły się podobne katolickie inicjatywy w dziedzinie druku i prasy? Właśnie! Nie mamy tu więc do czynienia z ludźmi przewrotnymi. Przeciwnie, byli to porządni obywatele i katolicy, ale, niestety, krótkowzroczni, dla których Alberione był człowiekiem szukającym przygód i należało go - ich zdaniem - za wszelką cenę odsunąć od tego dzieła dla dobra diecezji. W obliczu takiej sytuacji fakt, że obie grupki - kleryków i córek - trzymały się mocno, dawał wiele do myślenia. „W pewnych momentach — napisze później Teresa — sprawy wydawały się tak zagmatwane, że już nic nie można było z tego zrozumieć”.

Oczywiście, plotki docierały także do domów. Klelia, która wstąpiła do zgromadzenia jako trzecia, napisała w pewnej chwili do swej mamy: „Nie boję się tego, co mówią, ponieważ wiem dobrze, co robię i w jakim miejscu jestem. Dzięki Bogu mogłam już osiągnąć taki pokój i spokój, których nie możesz sobie wyobrazić i nic mnie już nie obchodzi, co mówią inni”.

Komentarze