4. Urok Afryki i Dalekiego Wschodu

Na mapie wielu jej podróży zabrakło jeszcze tylko Afryki. Tutaj również były Córki. W czerwcu 1958 roku siostry Bazylia Bianco i Józefa Panarello przybyły do Konga Belgijskiego, osiadając w stolicy Leopoldville (obecnie Kinszasa). Następnego roku powstał kolejny dom w centralnym mieście Katangi - Eliza- bethville (obecnie Lubumbashi). Wizytacja Mistrzyni Tekli (w pierwszej dekadzie listopada 1961 roku, w rok po ogłoszeniu niepodległości) przypadła na czas wyjątkowo tragiczny i krwawy. Moise Ciombe postanowił oderwać bogatą Katangę od nowego państwa; w lutym został zamordowany premier Patrice Lumumba, a we wrześniu Zginął w katastrofie lotniczej sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, Dag Hamarskjóld, udający się na spotkanie z Ciombe w celu pertraktacji pokojowych.

Wobec tego Mistrzyni Tekla mogła odwiedzić jedynie Córki ze stolicy, ponieważ do Katangi nie można było dotrzeć z powodu toczących się tam walk partyzanckich. Miniaturowa grupka paulińska pozostała na swoim miejscu, jak to zawsze bywało. Tekla mówiła o tym w jednym z okólników: „Siostry z Afryki pozdrawiają wszystkich: są radosne, czynią wiele dobra. To prawda, że Afryka ma szczególny urok, że wzrusza ta masa ludzi spragniona Słowa Bożego. Pomagajmy im modlitwą i codziennymi małymi ofiarami. Widząc ubóstwo wielu, przychodzi nam wstydzić się na myśl, że my, zakonnice, pomimo ślubu ubóstwa żyjemy w obfitości”.

*

Znowu wizytacja na Dalekim Wschodzie; tym razem czuła się na siłach jechać tam osobiście. Towarzyszyła jej jedna z Córek w charakterze sekretarki, wyręczając ją w trudzie pisania. Trasa w ogólnym zarysie była taka jak zwykle: Indie, Filipiny, Japonia, Australia, jednak z dwoma wyjątkami: w planie podróży znalazły się Korea Południowa i Formosa (Tajwan). Wyruszyła 24 stycznia, do Rzymu wróciła 19 maja. Tym razem robiła przerwy na odpoczynek pomiędzy jednym lotem a następnym, by nazbyt się nie zmęczyć. „Czuję się dobrze, nie martwcie się” - pisała z Bombaju. Jak zwykle przyglądała się, obserwowała, starała się zrozumieć ludzi. Daleki Wschód to nie tylko pejzaże, to przede wszystkim twarze, oczy. To dusze, jak mówiła. „W ogromnych Indiach człowiek czuje się maleńki niczym pyłek”.

Na Filipinach czuła się nieco gorzej: chciało jej się płakać, jak to wynikało z listów pisanych przez Córki. „Czuję, że klimat odbiera mi siły”. Kontynuowała jednak podróż. Prawdopodobnie Mistrzyni Tekla przeczuwała, że to jej ostatnie tutaj odwiedziny i niczym Paweł Apostoł zdawała się mówić: „Nie ujrzycie mnie więcej”. Czyniła jednak wszystko, by nie dać odczuć innym swego cierpienia, określając wszystko jako „zwykły stan rzeczy”.

Tak samo zachowywała się wobec swojej rodziny w Castagnito - braci, bratowych, bratanków. Podczas swych krótkich odwiedzin każdy swój czyn sprowadzała do wymiarów bardzo rodzinnych. Bliscy zaś żywili dla niej mocne, lecz powściągliwe uczucia rodzinne. Były to więzi, którym wielkie słowa nie były potrzebne.

Od czasu do czasu odwiedzała rodzinę, najczęściej przy okazji pobytu w Albie; nie było to jednak jakieś nadzwyczajne wydarzenie. Jak to powiedział później jej brat, ks. Konstanty Leon: „Dla nas, braci, była ona siostrą Teresą; dla dzieci była ciocią Teresą, bez nadzwyczajnej aureoli, ale z ponętnymi cukierkami czy zabawką. Wiedzieliśmy bardzo ogólnie o jej podróżach czy działalności różnych domów, lecz podczas krótkich pobytów w domu rodzinnym sprawiała wrażenie osoby, która nie ma żadnych problemów na głowie. Cieszyła się małymi bratankami, którzy zwierzali się jej ze swych spraw, jak gdyby nie miała nic innego do roboty”. Pojawiała się niespodziewanie: „Byłam w pobliżu, więc wstąpiłam, by was pozdrowić”. Zapytywana, czy była gdzieś daleko, odpowiadała na przykład: „Wracam z Japonii, miałam dobrą podróż” - na tym wyczerpywał się temat i stawała się znowu „ciocią Teresą” pytającą o wydarzenia i ludzi z Castagnito. „To, co nas braci najbardziej uderzało, to jej zwykły niewzruszony spokój, prostota, pogoda ducha. Nigdy nie widzieliśmy jej urażonej, przygnębionej”.

Na pewno nie była przygnębiona, gdy po powrocie z podróży na Daleki Wschód pojechała w końcu maja do Ariccia, by opowiedzieć o niej siostrom zebranym na rekolekcjach. Była to zwykła pogawędka bez przygotowania, jak to się czyni zazwyczaj w rodzinie: mówiła jednak o rzeczach ważnych, przytaczając fakty mające moc przemiany. Na przykład w Bombaju, podczas postoju samolotu z przyczyn technicznych, zepsuła się klimatyzacja. „Czuliśmy się niczym w piecu”, jednak Córki jakby tego nie zauważyły, a Mistrzyni Tekla wyznała słuchającym jej Córkom: „Myślałam wówczas: mają serca wypełnione miłością Bożą. Bo gdy wypełnia nas miłość Boża, tak nas rozgrzewa, że się nie czuje upału na zewnątrz. Myślę, że tak właśnie było w tym przypadku”.

Jakże wielkim uznaniem cieszyły się Dni Ewangelii na Filipinach! Ileż powołań wśród tego nadzwyczajnego ludu: były już w stanie wysyłać misjonarki do innych krajów! Natomiast w Japonii wielkie zaskoczenie: „Podczas całego dnia rozpowszechniania w terenie spotyka się jedynie dwie rodziny katolickie”. Pozostali nie są chrześcijanami, „trzeba jednak zobaczyć, z jakim zainteresowaniem nabywają Ewangelię i inne książki”. Wspaniale było wyobrazić sobie tych „dalekich” w chwili, gdy po raz pierwszy słyszą o Jezusie, gdy na przykład słuchają tekstu Błogosławieństw...

Mistrzyni Tekla rejestrowała te fakty z dużą emocją. Odczuwała to samo radosne poruszenie, które było udziałem współpracowników św. Pawła, gdy dostrzegli zainteresowanie — w synagodze i poza nią, na arenie cyrkowej i na rynku, wśród Greków i Syryjczyków, Macedończyków i Rzymian - Dobrą Nowiną Jezusa z Nazaretu, umęczonego i zmartwychwstałego.

Tekla nie potrafiła traktować „depozytu wiary” jako czegoś drogocennego w takim sensie, by trzymać to niejako pod kluczem. Prawdziwe „zachowywanie wiary” to przekazywanie Słowa poganom; jeżeli tak nie postępujemy, zagrzebujemy w ziemi talenty. Krawcowa z Castagnito, zanurzona w mrowiu ludzkim Dalekiego Wschodu, przeżywała w latach sześćdziesiątych XX wieku fakt, że Kościół jest apostolski. W taki sam sposób ujął ten problem wybitny teolog włoski (Severino Dianich - przyp. red.) dopiero kilkadziesiąt lat później. Oto co pisał na ten temat:

„Nie chodzi tu jedynie o zagwarantowanie autentyczności świadectwa o Chrystusie, zawartego w dokumencie spisanym, który jest opowieścią o tym, co Apostołowie widzieli i co oznajmili. Związek z Apostołami jest wzorem zachowań obowiązującym w Kościele przeżywanym jako wydarzenie na różnych płaszczyznach (...). To, że Kościół jest apostolski, oznacza, iż ze swej natury zwrócony jest ku przyszłości, gdyż przechowywane orędzie nie zawiera jedynie wiadomości o minionych wydarzeniach, lecz także zapowiedź czegoś, co ma nastąpić. W strukturze apostolskiej Kościoła istnieje charakterystyczne napięcie wyrażające się w przeżywaniu odległego w historii zdarzenia jako aktualnego w każdych obecnych czasach. Kościół nie byłby apostolski, gdyby w imię przyszłości zapomniał o odwoływaniu się do swej przeszłości. Nie byłby apostolski, gdyby w imię przeszłości nie potrafił wprowadzać w życie orędzia we wszystkich czasach, widząc swą misję także w przyszłości” (Severino Dianich, La chiesa mistero di comunione, Marietti, Turyn 1990).

Mistrzyni Tekla opisała później Córkom odwiedziny na Formosie (Tajwan), gdzie zgromadzenie było obecne od 1959 roku, kiedy to przybyły tam cztery siostry z Japonii. , Jesteśmy wszystkie jedną rodziną - pisała Mistrzyni Tekla - jesteśmy wszystkie Córkami św. Pawła, jesteśmy z całego świata”. Powiedział to nawet jeden z biskupów: ,Jesteście z całego świata, po prostu z całego świata...”.

Na Formosie Córki nie miały jeszcze wielkich dzieł: prowadziły nieustanną „walkę” z językiem chińskim, który okazał się bardzo trudny. A w Korei... „O, biedna Korea! Koreańczycy byli biedni, ale jakże bogaci duchem”. Wychodzili wtedy z dramatu wojny, która pochłonęła milion ofiar, a kolejne miliony to uciekinierzy, bez dachu nad głową. Ale nie narzekali, pracowali ze zdwojonym wysiłkiem i z widocznymi już efektami, choć kraj należał do zaniedbanych gospodarczo i słabo uprzemysłowionych.

Do tego chrześcijanie w Korei stanowili niewielką wspólnotę, o jedynych w swoim rodzaju nieustraszonych dziejach. Religia chrześcijańska dotarła tutaj w XVIII wieku za przyczyną człowieka świeckiego. Rozwijała się w osobliwej wspólnocie, bez księży, i przetrwała zaledwie wśród kilku tysięcy wiernych, którzy najczęściej musieli się ze swą wiarą ukrywać. Pewien chiński ksiądz, przybyły do Korei w 1794 roku, prawie natychmiast został zamordowany. W tym czasie kraj ten był wasalem Cesarstwa Chińskiego. Był niemal zupełnie zamknięty wobec otaczającego go świata. Trzydzieści lat później umarł w Mongolii francuski misjonarz, który próbował wcześniej nielegalnie dotrzeć do wspólnoty koreańskiej. W końcu innemu Francuzowi się to udało, ale w trzy lata później został zamordowany wraz z innymi braćmi. Pomimo to Kościół koreański był wciąż żywy.

A oto potomkowie tych nieustraszonych chrześcijan w opowieściach Mistrzyni Tekli: „Byłyśmy w pewnym kościele w Seulu. Jest tam tylko proboszcz przypominający Proboszcza z Ars: odprawia trzy Msze św., wygłasza trzy kazania, prowadzi różne stowarzyszenia... To trzeba widzieć, tego ducha, ten zapał... zdawało mi się, że jestem w epoce pierwszych chrześcijan”. Jasne, że wśród takich chrześcijan rodzą się powołania.

Komentarze