6. Wytrzymać ciosy

Przypatrzmy się teraz Mistrzyni Tekli w działaniu, wówczas gdy formowała siebie i Córki. Poznaliśmy już jej naturę i szacunek dla drugiej osoby, także łagodność wobec dziewcząt, które odczuwały uciążliwość wzrastania w wierze. Nie zawsze jednak była taka.

Oto jak potrafiła napominać te, które chwilowo przejawiały mniejszy zapał: „My powinnyśmy tryskać energią i nadawać rozmach temu domowi, a wszystkie nasze inicjatywy realizować aktywnie i z nieustannym entuzjazmem. Tymczasem popadamy w marazm, poddajemy się ogólnej obojętności, nie zastanawiając się nad tym, że będziemy musiały zdać rachunek przed Trybunałem Bożym. Złożyłyśmy śluby, poświęciłyśmy się całkowicie Panu, ale jednak nie zrezygnowałyśmy z naszej woli, jako że mamy do czynienia z przykładami wymuszonego posłuszeństwa, kaprysami, pracami, do których się nie przykładamy. Brakuje zapału, entuzjazmu. Nie chodzi jednak o słomiany zapał, ale o entuzjazm trwały; taki, który nie gaśnie w obliczu trudności. Musimy się nad tym poważnie zastanowić, są to bowiem sprawy o zasadniczym znaczeniu dla naszej duszy i dla dobrego funkcjonowania domu. A ponieważ jesteśmy w kontakcie jedne z drugimi, dlatego to, co robimy, odbija się na wszystkich”.

Przemawiała tutaj do wszystkich niczym z kapitańskiego mostka. Ale formacja przebiegała spotanicznie, od zdarzenia do zdarzenia, poprzez nauczanie i indywidualną pomoc, przez wyjaśnienia i przedstawianie powodów i racji. Zdarzało się, że w wielkim zaufaniu któraś z Córek brała ją na stronę, by wyłuszczyć jej swój problem, który polegał na tym, że nie potrafiła zrozumieć pewnych poleceń wydawanych przez Pierwszego Mistrza. W takich momentach Mistrzyni Tekla umiała być życzliwa i przyjazna: „Widzisz, ja też często nie rozumiem, co Pierwszy Mistrz do mnie mówi lub też widzę to inaczej. Miałabym ochotę mu to powiedzieć. Ale wtedy myślę sobie tak: jeżeli Pierwszy Mistrz to mówi, to znak, że wszystko przebiega pomyślnie, że powinno tak być... Po jakimś czasie spostrzegam, że naprawdę tak jest.. I myślę sobie: całe szczęście, że uczyniłyśmy tak, jak on powiedział. To rzeczywiście prawda, tak jest lepiej”.

Tymczasem latem 1923 roku dla Córek i dla Towarzystwa św. Pawła nadeszły niespodziewanie trudne chwile. Od jakiegoś czasu ks. Alberione odczuwał bóle gardła, coraz mniej jadł. 13 czerwca umarła jego matka, a on w dalszym ciągu prowadził ten sam morderczy tryb życia. Pewnego wieczoru, wracając z kazania, upadł. Konsylium trzech lekarzy postawiło diagnozę: gruźlica. Dawali mu najwyżej półtora roku życia.

Został przewieziony do Benevello, wioski położonej na wysokości około siedmiuset metrów, u źródeł rzeczek Cherasca i Belbo, gdzie proboszczem był jego wielki przyjaciel ks. Ludwik Brovia. Przygotował mu miejsce na plebanii, spokojny pokój z dobrą opieką. Chory powoli odzyskiwał zdrowie, pokonując kryzys. Był bardzo osłabiony, nie mógł nawet utrzymać książki w ręku. Kazał sobie czytać Ćwiczenia duchowe Ignacego Loyoli, nakreślone w zarysie czterysta lat wcześniej przez „szlachcica Bożego” w Manresa po tym, jak coś wydarzyło się w jego wnętrzu, gdy patrzył na przepływający strumień Cardoner i „siedząc tam, zaczęły mu się otwierać oczy umysłu. Nie żeby miał wizję, ale zrozumiał i poznał wówczas wiele spraw z życia duchowego, dosłownie i przez wiarę”.

Choremu Jakubowi Alberione, naznaczonemu wyrokiem lekarzy, zapewne wiele razy przychodziło do głowy pytanie: „Co teraz poczną?” Chłopcy i dziewczęta, dopiero co rozpoczęte dzieło, wszystkie zobowiązania, także pieniężne... Może robił plany dotyczące następcy. Być może, chory i udręczony, rozmyślał nad radami Ignacego na chwile wielkiego kryzysu: „W czasie przygnębienia nie należy nigdy robić zmian, ale trwać niezachwianie i trwale przy postanowieniach i decyzjach powziętych w stanie uprzedniego zadowolenia”.

Dobre leczenie, klimat Benevello, gościnność ks. Brovia pomogły mu odzyskać zdrowie i we wrześniu mógł już wrócić do Alby, chociaż nie był jeszcze zupełnie zdrowy. „Termin” wyznaczony przez lekarzy został przesunięty o dziesiątki lat, chociaż omdlenie podczas Pasterki w Boże Narodzenie kazało myśleć przez chwilę o nawrocie choroby.

Ale on czuł się coraz lepiej, chociaż miał początki zapalenia stawów; przez lata niedomagał, na co ks. Giaccardo znajdował następujące wyjaśnienie: „Ojciec z reguły cieszy się dobrym zdrowiem, ale przejawy nieposłuszeństwa, grzechy w domu tak mu ściskają żołądek, że nie może nic przełknąć, a zatem ze stanu jego zdrowia możemy wnioskować, czy w domu popełniono grzech, czy też nie”.

Jeśli chodzi o gruźlicę, to musiał bardzo uważać. Przez cały 1924 rok zmuszony był często wracać do łóżka. Wówczas jedną z najbardziej troskliwych pielęgniarek była Mistrzyni Tekla: „W 1924 roku czuł się trochę lepiej, ale ciągle leżał. Ja byłam jedną ze starszych i chodziłam mu usługiwać”.

Tymczasem w okresie przygnębienia chorobą w Benevełlo podjął pewną decyzję. Korzenie tej decyzji sięgały głębiej i dotyczyły odległych czasów. Faktem jest, że 21 listopada 1923 roku ogłosił wspólnocie żeńskiej, iż dwie Córki zostaną odłączone od pozostałych: to Urszula Rivata i Matylda Gerlotto. I wyjaśnił: „Wyłączyłem Urszulę i Matyldę, aby utworzyć wspólnotę, która poświęci się modlitwie”. Potem zabrał Mistrzyni Tekli jeszcze sześć innych. Z tej ósemki powstała odrębna wspólnota przeznaczona do bardzo szczególnego zadania: lausperennis, tzn. wiecznej adoracji eucharystycznej, na zmiany. Ponadto ich zadaniem miało być pranie dla całej wspólnoty paulińskiej - czynność tę wykonywały w rzeczce Cherasca bez względu na porę roku. I to wszystko: modlitwa i praca ofiarowane w różnych intencjach, poczynając od powołań do „uświęcenia księży i profesek”.

O tym planie ks. Alberione rozmawiał już wiele lat wcześniej z ks. Chiesa. Ten zachęcał go, by nadał nowy kształt rzeczywistości paulińskiej, skoro tylko stanie się to możliwe. Nowa rodzina powstała oficjalnie 10 lutego 1924 roku, w dzień św. Scholastyki, mając za przełożoną Urszulę Rivata (imię zakonne Matka Maria Scholastyka; jej proces beatyfikacyjny jest w toku). Te szczególne siostry zakonne otrzymały także specyficzną nazwę: Uczennice Boskiego Mistrza. Ponadto, i to stanowiło absolutną nowość, miały swój własny strój. W rzeczywistości pełnił on funkcję stroju liturgicznego, zakładanego tylko w czasie godzin adoracji. Ks. Alberione sam wybrał kolor tego stroju, ponieważ nie chodziło tylko o samą zewnętrzną stronę: widoczna odznaka wiecznego uwielbienia była elementem koniecznym, milczącym i skutecznym przykładem. Sam zajął się wszystkimi potrzebami Uczennic: ich formacją, regułą, porządkiem dnia, zamieszkaniem.

Z początkami tej działalności Tekla nie miała nic wspólnego. Pewnego dnia 1924 roku oznajmił jej swoją nieodwołalną decyzję: „Pomyślałem o grupie Córek o specjalnym powołaniu: żeby się modliły”. Zresztą Tekla przybyła do Alby przed kilkoma miesiącami (marzec 1923 rok) i w sercu zachowywała jeszcze żywe wspomnienie Susy. Stawiała właśnie pierwsze kroki w nowej rzeczywistości, która okazała się bardzo złożona. Pierwszy Mistrz był umysłem i sercem całości - Tekla o tym wiedziała i chciała, aby tak zostało. Jednak życie obok niego było trudne, a niekiedy nawet uciążliwe. Pośród swoich doświadczeń mogła pomyśleć o Proboszczu z Ars i odkryć, że niektóre jego przedsięwzięcia (bardzo długa pielgrzymka, bardzo mozolne studia) - jak się później okazało - nie były ponad ludzkie siły, jeśli się zważy ile ją kosztowało zostanie dobrą Córką i dobrą Mistrzynią.

W pierwszym okresie sprawiało jej przykrość, gdy napotykała zdziwione i nieco zagubione spojrzenia Córek. Jej spojrzenia nic nie zdołało zaciemnić, pozostawało ono zawsze jasne, jak wszystkich z rodziny Merlo.

Na polecenia odpowiadała z cichym i zwyczajnym posłuszeństwem, tu i natychmiast, chowając w sobie rozterki i wzburzenia duszy. A w przypadku Uczennic jej posłuszeństwo było wręcz czynnym współudziałem w projekcie, choć to on wybierał Córki, myśląc o przyszłości i o dziele, które zamierzał zrealizować. Nie zważał przy tym zbytnio na dobre maniery. Po prostu taki był. Nie wszyscy z nim wytrzymywali. Tekla - tak. Udało jej się nie tylko zwyczajnie przeżyć, ale żyć i działać, nie roztapiając się w silnym ogniu tego wulkanu. Założyciel wiedział, że ona wytrzyma. Wiedział, że dzielna krawcowa z Castagnito przeszła już długą drogę; że w szkole kanonika Chiesa „poszerzyła umysł i serce ku duszom” i że on teraz może liczyć na jej pomoc w tworzeniu nowych fundacji. Uznał to po fakcie, w 1954 roku, mówiąc: „Dla Pierwszego Mistrza była stałą pomocą: 1) w dobrym formowaniu Córek św. Pawła; 2) w ukierunkowaniu ich do szczególnego apostolatu; 3) w przezwyciężaniu licznych momentów krytycznych; 4) w dziele powstawania Uczennic i Sióstr Jezusa Dobrego Pasterza - podała mu pomocną dłoń przy ich narodzinach, rozwoju, procedurze zatwierdzania obu zgromadzeń; podtrzymywała je, służyła im radą, wspierała finansowo, podejmując wyrzeczenia, otrzymując wdzięczność i zaufanie obu rodzin.”

Komentarze